Wesołych Świąt rozbrzmiewa wszędzie. W każdym kącie kryje się jakiś dmuchany albo chociaż plastikowy święty Mikołaj, czasem zaplącze się nawet Renifer Rudolf. Mikołaj jak zawsze ubrany w ciepłe watowane gacie i kubrak z futerkiem. W kątach poupychane kolorowe paczki, obwiązane wstążeczkami. Dziesiątki dekoracji, bombek, bożonarodzeniowych łańcuchów, kolorowych paczek z prezentami, nawet postaci bałwanka można gdzieniegdzie dostrzec. Niezależnie od szerokości geograficznej, zawsze jest tak samo. Tam, gdzie zwykle jestem, tylko jednego brak – śniegu, tego bialutkiego zimnego puchu i zimna, mrozu, który barwi na czerwono czubki nosów i uszu, przeszywając czasem do szpiku kości. Ale właśnie dlatego tu jestem. I tego roku i każdego innego. To „tutaj” zmienia się jednak. Jedyną pewną każdego „tutaj” i jedyną niezmienną jest ciepło, słońce, brak śniegu, upał, klapki na stopach i szorty. A zaczęło się niewinnie, od jednej wygranej.
Historia pewnej wygranej
Wciągu ostatnich siedmiu lat dwa razy zdecydowałam się na spędzenie świąt w Polsce. Zimnej Polsce. Nie żebym zawsze z Polski chciała w święta uciekać, bo byłam zwykle przyzwyczajona do tej krzątaniny świątecznej, karpia z orzechami mamy i uszek z grzybami. Ale zawsze myślałam o tym, że fajnie byłoby wyjechać gdzieś na święta, spędzić je inaczej niż dotychczas. I wtedy wygraliśmy voucher na wyjazd.
– Widziałem taki program w telewizji dla par małżeńskich – zakomunikował Małżonek. – Każda z trzech par wygrywa, jeśli do programu się dostanie. Główna nagroda to wyjazd tygodniowy lub dwu na wakacje za granicę. Trzecia to weekend w Spa. W najgorszym przypadku będziemy się w Polsce w basenie moczyć – stwierdził z uśmiechem – Co Ty na to? Wtedy też po raz pierwszy coś wygrałam, bo okazało się, że jesteśmy najbardziej zgodną i najlepiej znającą się parą i tak oto wygraliśmy, nie weekend w SPA, ale nagrodę główną
Nigdy nie chciałam jechać do Egiptu, Turcji czy Tunezji, a już na pewno nie z biurem. Mogliśmy wybrać jakikolwiek kraj z oferty, ale uparliśmy się, że musimy lecieć w grudniu i najlepiej na święta. Tym razem stwierdziłam, że chcę uciec od świątecznej krzątaniny, od tego całego wariactwa w sklepach i na ulicach, od korków, od kolejek spóźnialskich, którzy nie zdążyli wcześniej kupić wszystkich drobiazgów dla najbliższych (ja zawsze kupowałam prezenty już nawet na pół roku przed świętami, by szaleństwa uniknąć). Chciałam uciec nawet od ubierania choinki, choć akurat tę czynność najbardziej zawsze lubiłam i w sumie jeszcze przez pierwsze trzy lata z rzędu, mimo wyjazdu, choinkę i tak ubierałam i pod koniec lutego mój mąż siłą niemal zmuszał mnie do jej rozebrania. Ale w grudniu i to z wylotem z Gdańska nie było nic innego, tylko Egipt. No to niech będzie ten Egipt, stwierdziłam. W sumie mamy to za darmo, to nie ma co wydziwiać.
Jeszcze do tego czasu myślałam, że moim wymarzonym regionem do mieszkania jest Skandynawia. Upał mnie męczył. Po Egipcie okazało się, że jednak skwar i żar lejący się z nieba to jest to, co lubię najbardziej. W Egipcie tym turystycznym, w Hurghadzie wiele rzeczy mnie śmieszyło i bawiło. Szczególnie ten Święty Mikołaj i renifer i choinki przystrojone sztucznym śniegiem, które pasowały jak świni siodło. Ale było ciepło, było morze i wigilia spędzona na jeździe quadami po pustyni. I pierwsza gwiazdka tamże, która mrugała do mnie podczas siłowania się z trudną do utrzymania wówczas dla mnie kierownicą nieposłusznego pojazdu. Śmieszyli mnie też rosyjscy turyści, nowobogaccy zabijający się przy obiedzie i kolacji, wyrywający sobie jedzenie niemal z rąk, (o biciu się o wódkę nawet nie wspominam). Mimo wszystko ten wyjazd sprawił, że pokochałam upalne, gorące kraje i święta Bożego Narodzenia w nich. Kolejne dwa lata to również święta w Egipcie, bo najbliżej, najszybciej, najcieplej i najtaniej, a potem, wiedząc że kolejne spędzę sama daleko od domu, gdzieś w obcej odległej nawet dla świadomości Gwatemali, po raz pierwszy od kilku lat spędziłam święta w domu rodzinnym.
Pierwsze święta w pojedynkę
I potem była Gwatemala. Najpierw było dziwnie, bo pierwszy raz sama i tak daleko od domu. W dodatku ze słabą znajomością języka hiszpańskiego zasiadłam przy stole z gwatemalską rodziną. Nie było dwunastu dań, nie było karpia z orzechami mamy, ani uszek z grzybami, które razem z mężem lepiliśmy w wigilię (z grzybami zebranymi przez nas jesienią). Nie było prezentów pod choinką. Była za to wołowina na kolację. Nie było barszczu, ale za to było ponche de frutas (tradycyjny napój gwatemalski) z tanim jak barszcz rumem. A potem setki, tysiące sztucznych ogni tlących się na ciemnym gwatemalskim niebie. Pierwsza wigilia w pojedynkę sprawiła, że kolejne święta postanowiłam spędzić już z mężem, chociaż było mi wszystko jedno gdzie. Warunkiem miało być ciepło i brak śniegu. Ale wyszły święta w Polsce z teściami. Wiedziałam już wtedy jednak, że kolejne na pewno będą w odległym kraju, nawet jeśli miałabym znów je spędzać sama.
Czasy obecne
No i jestem. No i są znów święta. A ja w odległym kraju – w Chile. I nie sama, a z mężem. I znów nie ma dwunastu dań. Zamiast karpia jest tuńczyk z puszki (przepraszam, wiem, że to takie nieekologiczne, ale tylko puszki można przewieźć przez granicę chilijską) i nie ma uszek, a jest tortilla ze świeżym i delikatnym, rozsmarowującym się gładko niczym masło awokado. I jest mango. I jest ciepło, choć kierowca stara się nam je zabrać włączając na cały regulator klimatyzację. No bo takich świąt jeszcze nie było, żebym wigilię spędzała w autobusie, na trzydziestogodzinnej trasie z Puerto Montt do Santiago. Ale czy mi z tym źle? Czy tak mi brakuje tego świątecznego zgiełku? Tego obżarstwa całodziennego, zalegania z kocem w fotelu i nie wyściubiania z zimna nosa na zewnątrz? Szczerze…to jakoś niespecjalnie. Kiedyś jako dziecko cały rok czekałam na święta, bo wtedy było wolne od szkoły, bo przychodził Mikołaj. Dziś od szkoły uciekać nie muszę, a Mikołaj i tak przyszedł i przyniósł bilety na przyszły rok na wymarzoną Islandię. Rowerową Islandię. Skąd wiedział? Może stąd, że go spotkałam w Torres del Paine i zagadałam w jednej z budek rangersów. Stwierdził, że odpoczywa na trekkingu przed trudnym czasem, który go czeka, ale to historia na inna opowieść (naprawdę spotkałam w Patagonii Mikołaja!)
Wesołych Świąt i wszystkim takiego Mikołaja życzę.