Zwykle w podróży jest tak, że wszystkie dni są fajne, a przynajmniej większość z nich. Wiele dni nazwiemy epickimi, a tylko czasem w podróż wkradnie się przez przypadek jakieś nieciekawe wydarzenie, które popsuje dzień i zapisze się w historii „wypadków przy pracy”. W trakcie drugiego etapu Rowerowego Jamboree, przez 21 dni jazdy, zaledwie trzy dni zaklasyfikować można do fajnych, reszta to te właśnie „wypadki przy pracy”. Dwa jednak z nich zapiszą się w mojej historii rowerowej na dłużej.
NUMER 1
Pada? Pada, odpowiedziały głosy. Właściwie to leje, stwierdziłam po chwili, wychodząc z sakwami na ganek, na którym stały rowery. Było szaro i mgliście. Wzdrygnęłam się. Nie miałam ochoty wychodzić z ciepłego pensjonatu. Najchętniej to położyłabym się w łóżku pod ciepłym śpiworem i z kubkiem herbaty w ręku poczytała książkę. Pozostałe dziewczyny też nie rwały się do pomysłu jechania w deszczu. Agata usiadła na ławce i stwierdziła, że się nie ruszy dopóki nie przestanie padać. Założyła nogę na nogę, ręce splotła na klatce piersiowej, dając tym samym sygnał, że zdania nie zmieni. Do granicy z Turcją pozostało nam do przejechania zaledwie dziewięć kilometrów. W taką pogodę nawet połowa tego dystansu groziła całkowitym przemoczeniem. Jedynie Kasia była zdeterminowana, by jechać. Stopy wcisnęła w przeciwdeszczowe ochraniacze na buty. Mi do wyboru pozostawały: worek na śmieci albo reklamówki. To tylko dziewięć kilometrów, a potem już tylko czterdzieści pięć i będziemy u naszego hosta z warmshowers, przekonywała. Po dłuższym czasie uległyśmy. Okazało się, że nie tylko deszcz był silny, ale wiatr również. Pierwszy podmuch wyraźnie dał nam do zrozumienia, że to nie będzie nasz dzień. Deszcz zacinał boleśnie. Cieszyłam się, że pożyczyłam gogle narciarskie. Miały wprawdzie służyć na śnieżyce, ale kto by pomyślał, że i na ulewy się nadadzą (bo kto w ogóle by pomyślał, że będziemy pedałować w taką pogodę). Gdy wjechałyśmy do centrum miasteczka, by wydać ostatnie bułgarskie pieniądze, wszystkie oczy mieszkańców zwróciły się w naszą stronę. A że miasteczko w stylu „późny Gierek”, gdzie nic się nie dzieje, to cztery rowerzystki jadące w ulewie budziły duże zainteresowanie. Przyklejone do witryn sklepowych i barowych twarze, świdrowały nas spojrzeniami. Miałam wrażenie, że przez ich usta przewinęła się fraza „one są chyba szalone”. Słów nie było słychać, bo zagłuszały ją podmuchy wiatru i obrywające się pod naporem wody chmury. Miny na twarzach przyklejonych do szyb mówiły same za siebie. Dokąd wy jedziecie w taką pogodę?, padały pytania w sklepie. Sprzedawczyni i klienci sklepu załamywali ręce. Do Turcji. Tam przecież ma być słonecznie, bezwietrznie i ciepło, myślałam, robiąc w myślach przegląd garderoby, którą zabrałam specjalnie na Turcję. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że tam przecież też jest teraz zima.
W ulewie wspinałam się dziewięciokilometrowym podjazdem do granicy. Potem już powinno być z górki. Tylko, że na szczycie byłyśmy już przemoczone doszczętnie. Ja nigdzie nie jadę dopóki nie wyschnę i nie przestanie padać, stwierdziła Agata. Rozsiadłyśmy się już po stronie tureckiej w niewielkim sklepiku, który robił też za tureckie cafe. W sklepiku była koza, do której drewienek dorzucał pracujący tam młody chłopak. Pozwolił się rozłożyć, ogrzać, herbatę zrobił, nawet podzielił się hasłem do wifi. Ściągnęłam buty i próbowałam wysuszyć ocean, który w nich się zrobił (ocean po 9 km, a miałyśmy jeszcze 45 do zrobienia!). Każda z nas skupiła się na suszeniu rzeczy albo zagłębiła się w internetowe odmęty. Gdy ocknęłam się po około pół godzinie (a może nawet zdążyła upłynąć godzina), w czasie której młody pracownik próbował do nas zagadywać, uzmysłowiłam sobie, że „młody” stoi przed nami z rozsuniętym rozporkiem wystawiając na nasze niewinne spojrzenia swoje przyrodzenie w całej okazałości. I nie, na pewno nie rozsunął mu się ten rozporek niechcący. Tu nie było przypadku. Co, do cholery….!!! Deszcz przestał mieć znaczenie. Początkowe pomysły, że może zostaniemy w sklepiku na noc i ruszymy następnego dnia, rozpierzchły się szybko.
Podjazd za podjazdem. Dziwne, bo przecież powinien w końcu być też jakiś zjazd. Nawet nie czułam, że się pocę, bo i tak wszystko miałam przemoczone. Przeciwdeszczowe spodnie, płaszcz nie dawały żadnej ochrony. Fizycznie nie dostawałam w kość, ale jazda w ulewie, kiedy przeciwdeszczowe rękawiczki już nie chronią i powodują, że ręce zaczynają kostnieć z zimna, sprawiała, że wciąż powtarzałam: „Co ja tu do cholery robię?!”. Zafiksowałam się na tej myśli jak na mantrze i wtedy coś strzeliło, a pod moimi kołami wylądował… łańcuch rowerowy. Nie wierzę! Żadna z nas nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę. 45 kilometrów w ulewie, jeden zboczeniec onanizujący się przy nas i jeszcze zerwany łańcuch, którego żadna z nas nigdy nie naprawiała. Czy może być gorzej?! Tego dnia byłyśmy przekonane, że nie.
NUMER 2
Przez całą noc wiatr z łoskotem uderzał w szyby. Wcisnęłam mocniej stopery, by nie słyszeć tego, co się dzieje za oknem. Taką przyjęłyśmy taktykę. Jak coś się nam psuło, gdy łańcuch rzęził, czy strzelało coś w przerzutkach, pogłaśniałyśmy muzykę, żeby tego nie słyszeć. W nocy robiłam podobnie. Jeśli czegoś nie słyszysz, to po prostu to nie istnieje. Przynajmniej dopóki nie wyjmiesz stoperów, słuchawek lub stukanie samo nie ustąpi. Byle do jutra.
„Jutro” nie było jednak wcale lepsze. Wiatr miotał gałęziami drzew na lewo i prawo. Śmieci na ulicy miotały się niczym kuleczki w maszynie losującej Lotto. Wczoraj zapowiadali huragan, powiedział nasz host. Huraganu jednak nie było. Przyszedł z opóźnieniem, takim jednodniowym. Długo zastanawiałyśmy się, co robić. Jedziemy czy zostajemy? Pytanie kilka godzin wisiało w powietrzu i każda z nas z niepokojem patrząc a to za okno, a to na wskazówki zegara, głowiła się, co dalej. Nie miałyśmy wiele do przejechania. Ponad pięćdziesiąt kilometrów jedynie, byle dotrzeć do kolejnego miasteczka. Prognoza pogody wskazywała, że od południa ma być lepiej. Cieszyłyśmy się naiwnie. Cieszyłyśmy się też naiwnie z tego, że dziś nie pada, bo po przemoknięciu dnia poprzedniego, sądziłyśmy, że nic gorszego już nas spotkać nie może.
Minęło południe. Wyjechałyśmy. Przemieszczając się po mieście między budynkami, odczuwałyśmy silne podmuchy wiatru. Liczyłyśmy jednak, że może będzie wiało nam w plecy, chociaż raz. Nie wiało jednak w plecy. Ale w twarz też nie. Za to wiatr próbował nas spychać, uderzając w bok. Zawrotna prędkość naszej jazdy 5-6 kilometrów na godzinę nie wróżyła szybkiego dotarcia do celu. Jechałyśmy, znaczy próbowałyśmy jechać, szeroką asfaltową czteropasmówką. Natężenie ruchu było znikome. Nie mniej jednak, co jakiś czas przetaczał się obok nas tir czy samochód osobowy. Ci rozsądniejsi kierowcy widząc nas z daleka, zjeżdżali na najdalszy pas. Ci niemyślący, jechali tym najbliższym zupełnie nie dopuszczając do siebie myśli, że w każdej chwili może którąś z nas zwiać na środek jezdni, co zdarzało się zresztą nagminnie. Walczyłyśmy zaciekle, nie przestając pedałować, choć momentami miałam wrażenie, że naciskanie pedałów mija się z celem. Rower czasami zupełnie nie chciał jechać, miotając się jedynie z prawej na lewą. Wyglądałyśmy jak banda pijanych rowerzystów. W konkurencji zaś na najładniejszy slalom rowerowy na pewno zgarnęłybyśmy grand prix. Huraganowy wicher robił z nami co chciał, a najczęściej chciał nas przewracać. Bywało, że nie dawałyśmy rady utrzymać się na rowerze. W oczy zaglądał mi strach, gdy podmuch zmuszał do wjechania na środek jezdni. Przyjęłam taktykę zatrzymywania się, gdy słyszałam w oddali nadciągającego tira. Tak było bezpieczniej. Po przejechaniu zaledwie sześciu kilometrów stwierdziłyśmy, że taka jazda nie ma sensu. Dojechać, dojechałybyśmy. Trwałoby to długo, ale dałybyśmy radę. Zdawałyśmy sobie jednak świetnie sprawę z tego, że byłoby to z naszej strony jedno z najbardziej nierozsądnych zachowań (choć w tej kategorii wygrałaby jednak jazda po nocy), ale przede wszystkim bardzo niebezpieczne. Patrzyłyśmy na siebie przy każdym kolejnym przymusowym postoju. Każda miała wymalowane na twarzy pytanie: jedziemy dalej czy zawracamy? Żadna nie chciała się poddać. W końcu zaczynałyśmy się śmiać. Bo co innego nam zostało? Wiatr zagłuszał jednak śmiech, zagłuszał też przekleństwa, które soczyście wyślizgiwały się z naszych ust. Śmiałam się i klęłam na zmianę. Opętało nas jakieś szaleństwo. Trzeba zawrócić, padło w końcu. Zwyciężył rozsądek. Przez trzy kilometry toczyłyśmy nasze rowery, trzymając za kierownicę. Tak było bezpieczniej. Dystans dnia – 12 kilometrów. Nigdy więcej!
Jak mi kiedyś przyjdzie do głowy jechać gdzieś tak na rowerze to sobie tu wrócę, żeby przestać o czymś takim myśleć 🙂
Z tego, co wiem, to nie grozi Ci wyjazd rowerem =D Ale w sumie kto tam Cię wie…
Uhh, niezłe przygody! Nie zazdroszczę! Ale te złe dni są po to, żeby bardziej doceniać te dobre 🙂 Więc czekam na kolejny pozytywny artykuł z wyprawy, bo chodzi mi po głowie wyprawa rowerowa. Na początek pewnie ograniczę się do Szkocji, ale tutaj deszcz i huraganowy wiatr można spotkać codziennie, więc samozaparcie musi być.
Pozdrawiam!
Aga
worlderingaround.wordpress.com
O tym wyjeździe wielu pozytywów nie będzie niestety 🙂 Bo było ciężko. Ale wiedząc jak było i tak zdecydowałabym sie na niego ponownie. Każde doświadczenie czegoś uczy. TO była dla mnie naprawdę niezła szkoła, więc polecam.
A ja lubię to, że umiesz też opisać, jako jedna z niewielu osób w naszej podróżniczej blogosferze, też te słabsze dni. Ha! Jeden z lepszych tekstów Anita. Po prostu szczery do bólu.
Dzięki Andrzej. Ale wiesz czemu my, znaczy blogerzy podróżniczy, nie piszemy o tym, że jest ciężko. A przecież czasami jest, nie oszukujmy się. Tylko ludzie nie chcą o tym słuchać. Chcą znać fajne historie, chcą się pośmiać, a to, że ktoś ma kryzys, że wszystko idzie nie tak odbierane jest jako malkontenctwo i dowód tego, że „nam się w głowach poprzewracało od dobrobytu” 🙂 Uważam jednak, że czasem warto napisać też o tym, że nie zawsze jest kolorowo, by Ci, których zainspirujemy do podróży wiedzieli, z czym się mogą spotkać. Wiesz, co jest ciekawe… Rozmawiałam niedawno z koleżanką, która sama podróżowała rowerem i wypytywałam ją o to jak się czuła, czy się bała i kiedy najbardziej, czy miała kryzysy. Bo czasem myślałam, że to ja mam tylko coś takiego i że to oznacza, że się nie nadaję do podróży. I okazało się, że przeżywała wiele rzeczy tak samo jak ja. To było… Czytaj więcej »
Czasem niby prosta droga, a jednak przygoda, nowe refleksje i kolejne doświadczenia….
Pogoda czy niepogoda.
Wszystko m sens.
czasami zdarza mi sie lezec 3 dni w namiocie na stacji benzynowej wstajac tylko od czasu do czasu na parking ciezarowek po aspiryne i wode… szczerze mowiac lubie to. te pare dni sa zawsze inspirujace w jakis sposob, male zmartwychwstanie
Wszystkie „trudne” dni mimo że są trudne, to na swój pokręcony sposób są dobre i myślę, że potrzebne.
Bywają ciężkie dni i rzeczywiście zazwyczaj seryjnie, ale mijają jak wszystkie inne i znów jest przyjemnie, ciekawie i miło 🙂
Cześć! Przy odrobinie dystansu da się takie dni przeżyć (dobrze, że go miałyście na końcu, wybuchając śmiechem!) – bo co innego pozostaje do zrobienia, jak już jest wszędzie mokro? Przynajmniej na koniec dnia jest o czym pomyśleć i napisać w dzienniku – z dwojga złego wolę takie dni, niż te, które mijają w drodze jedne podobne do drugich, gdy nie ma o czym pisać. Tak czy siak – czapki (albo kaski) z głów, że odważyłyście się zawrócić. Pozdrawiam!
Hej Anita, muszę Cię zapytać o to, jakim rowerem podróżujesz???
Generalnie, to zmotywowałaś mnie, żebym w końcu zebrał się w sobie i kupił sobie dobry rower. Tylko jak spojrzałem na to, co dzisiejsi sprzedawcy oferują, to aż złapałem się za głowę. Na dłuższe wyprawy, to chyba trekkingowy z bagażnikiem i miejscem na dodatkowe sakwy, ale… tak naprawdę, to nie mam pojęcia 🙁