– Błagam! No, nie rób mi tego! Tylko nie teraz! – krzyczałam na cały głos. – Dlaczego mi to robisz?! Proszę, nie!
Głos mi drżał ze zdenerwowania. Ręce trzęsły się już od dłuższej chwili. Mięśnie z napięcia zesztywniały, aż poczułam ból w okolicach szyi. Czułam jak całe moje ciało zaczyna sztywnieć. Nie mogłam jednak nad tym zapanować. Może przesadzałam, ale właśnie znalazłam się w sytuacji, w której pragnęłam się nigdy nie znaleźć. Zaczynał się spełniać najgorszy z moich koszmarów.
***
Poprzedni dzień w Wielkim Kanionie wydawał się snem, który śniłam już w nocy w Las Vegas. Ech, i kolejna wizyta w mieście grzechu… bez żadnego grzechu. Żadnych romansów, przegranych pieniędzy, przebalowanych nocy. Po długich trekkingach i przejeździe do Vegas z trudem dowlekłam się do łóżka. Oprócz mnie w czteroosobowym dormitorium była tylko jedna dziewczyna, która równie szybko jak ja poszła spać. Obie planowałyśmy pobudkę wcześnie rano. Ona wybierała się do Wielkiego Kanionu, a ja w drugą stronę – do Doliny Śmierci. Hostel usytuowany był z dala od hałasu Vegas i z dala od turystów pragnących na całego grzeszyć. Mogłam cieszyć się spokojem i ciszą.
***
Nawigacja pokazywała niecałe dwie i pół godziny jazdy do celu. Musiałam doliczyć sobie trochę czasu. A to postój na toaletę, a to na kawę, a to po półtoralitrowy kubek Dr Pepper w wersji light (u nas tego nie mamy) za 89 centów i w związku z tym kolejne dwa razy na toaletę. Ostatni raz zatrzymałam się niedługo przed wjazdem w granice parku. Posłuchałam rady i postanowiłam zatankować, wiedząc, że ceny paliwa tam, gdzie nie ma wyjścia, bo istnieje tylko jedna stacja, będą nieporównywalnie wyższe. Miałam nadzieję, że na pełnym baku uda mi się przejechać całą dolinę i dojechać jeszcze do stacji, w której cena paliwa nie zrujnuje mojego portfela.
Wreszcie stanęłam „u wrót” Death Valley, czyli Doliny Śmierci i miałam wrażenie, że zaraz zobaczę napis iście z Dantego: „Ty, który wchodzisz żegnaj się z nadzieją”. Miałam nadzieję, ze w moim przypadku tak nie będzie. Wycieczka po parku zaczęła się całkiem niewinnie. Nic nie zapowiadało późniejszych przerażających wydarzeń. Odczuwałam ogromne podekscytowanie, bo od tak dawna Doliny Śmierci nie mogłam się doczekać.
Na początku martwiłam się, że nie będę wiedziała gdzie jechać i jak zwykle martwiłam się, że zdarzy mi się pogubić, a ze względu na paliwo, wolałam tego uniknąć. Obawy były jednak niepotrzebne. Człowiek sobie wyobraża, że w takim miejscu, to pełna dzicz i trzeba się gdzieś przedzierać przez piachy, przebijać przez kaniony i walczyć niemal o życie, a tu piękny równy asfalcik. Wszędzie drogowskazy, opisy miejsc niczym w muzeum tylko w takim nieco większym powierzchniowo i na świeżym powietrzu. Ale widoki zachwycające i drogi niemal puste. Innych turystów jak na lekarstwo. Od czasu do czasu mijają mnie tylko nieliczne samochody, głównie terenowe. W miarę jak jadę coraz dalej, widzę gwałtownie podnoszący się wskaźnik termometru. Im dalej, tym stopni więcej. Zatrzymuję przy pierwszym punkcie – Zabriskie Point. Wdrapuję się na punkt widokowy, a przede mną roztacza się widok na formacje nie tylko w przeróżnych odcieniach, ale i o różnym kształcie. Gdy nie rozglądam się na boki i nie dostrzegam tego, że stoję na punkcie widokowym, mam wrażenie, że znalazłam się na innej planecie. Na Księżycu? Chciałbym dotknąć tych skał, które sprawiają wrażenie aksamitnych. Kusi zejście w dół i podążenie szlakiem. Jestem jednak zupełnie sama, a ostrzeżenia zaznaczają, że trasa przeznaczona jest dla osób z dobrą orientacją w terenie, co oznacza, że w 100% nie dla mnie. Stoję i wpatruję się w te pagórki i góry z bólem. Z bólem, że nie mogę się w nie zanurzyć i spenetrować, ale jak się jest taką ciamajdą, która wiecznie się gubi, to ma się za swoje. Stoję jednak długo i rozważam, że może jednak, tak chociaż na trochę? Tak, kawałek? Kawalątek? Zwycięża jednak rozsądek i znajomość swoich umiejętności, a raczej ich braku. Jadę dalej.
Docieram do rozwidlenia dróg. Na prawo miejscowość Furnance Creek, która stwierdzam, że zupełnie psuje mi obraz pustyni, na terenie, której Dolina Śmierci leży. Bo niby pośrodku groźnej doliny nagle wyrastają budynki hoteli i kawiarni. No jak to?!!! Wkoło rozlewa się zieleń, a na pustyni wyobrażałam sobie, że jej być nie powinno, a przynajmniej aż tyle. Ok, jakieś kaktusy czy spalona na żółć trawa. No, może zieleń w oazie. Furnance Creek taką oazą chyba właśnie jest. Bo Dolina Śmierci to ogólnie najgorętsze i najbardziej suche miejsce w Ameryce Północnej. Rekord jaki tu swego czasu padł to 57,5 stopni Celsjusza. Oazę omijam.
Drewniany drogowskaz. Daję po hamulcach i skręcam. Nie wiem co tam jest, ale stoi kilkanaście samochodów, więc zapewne coś, co warto zobaczyć. Golden Canyon.
Niektórzy wysiadają z samochodu, chwytają za kije trekkingowe i ruszają na trasę do Czerwonej Katedry. Żeby się tylko nie zgubić, powtarzam sobie, bo mimo że uwielbiam kaniony i góry, to jednak sama nie powinnam w nie łazić. Stosuje więc swoją ulubioną metodę „na tajniaka”, czyli depczę cichaczem po piętach parze starszych turystów, mając nadzieję, że dzięki temu dam radę odnaleźć później samochód. Kanion otwiera przede mną swoje podwoje, a ja zanurzam się w niego i jestem oczarowana. Po bokach piętrzą się złociste skały, które dodatkowo oblane słońcem, nabierają jeszcze cieplejszej barwy, Staram się jednak iść w cieniu. Upał jest naprawdę duży, choć całe szczęście to i tak nie najgorętsza pora. Teraz jest „luzik” jakby powiedział ktoś, kto był tu w lecie. Ja tego powiedzieć jednak nie mogę. Ale kocham słońce i upał, więc jest mi dobrze. Zatrzymuję się, co chwilę nie mogąc napatrzeć się na różnokształtne skały, na ich subtelność barw i odcieni. Czego można chcieć więcej?, myślę sobie. Chyba tego, żeby się nie zgubić.
Przed wyjazdem sprawdziłam gdzie utknął bohater filmu „127 godzin”. Czy aby nie gdzieś w Dolinie Śmierci. Gdy przekonuję się, że był to Blue John Canyon doznaję ulgi. Czyli 127 godzin mi nie grozi. Stwierdzam, że w takim razie spokojnie mogę skręcić w boczne trasy odchodzące od głównego szlaku. A co mi tam? myślę. Przecież tu nie zabłądzę, a czasu mam sporo. Porzucam rolę „tajniaka” i uciekam w bok kanionu. Tam trasa nie jest taka gładka jak prowadząca do Czerwonej Katedry, ale bardziej emocjonująca i dostarczająca trochę adrenaliny. Przebiegają mi przez głowę myśli, że mogłam tak na wszelki wypadek zostawiać sobie ślady: jakaś zawiązana czerwona wstążeczka, ale miałam ze sobą jedynie aparat i butelkę wody. Na jakimś rozwidleniu zaczęłam robić zdjęcia, okręcając się w kółko, co było najgłupszą rzeczą, jaką mogłam zrobić, bo po chwili nie miałam pojęcia, z którego kierunku przyszłam. No i masz ci los! Aleś ty głupia jest! Niech cię szlag, zaklęłam w myślach. Starałam się jeszcze nie zacząć panikować. Poleciałam w jedna stronę, zapominając o tym, że powinnam uważać na kostkę, by przypadkiem znów jej nie zwichnąć. Nic zero. Wszystko wygląda tak samo. No to w drugą. I już wtedy zaczęłam trochę niepokoić się. Stwierdziłam, że w razie czego wespnę się na któryś szczyt i już wszystko będzie jasne. Trzecia droga okazała się słuszna, więc gdy znów trafiłam na główna trasę. Kamień spadł mi z serca. Obiecałam sobie, że już z trasy nie zbaczam. Adrenaliny na dziś miałam dość. Grzecznie pomknęłam do Czerwonej Katedry, która wznosi się na wysokości i kontrastując kolorystycznie ze złotymi skałami, nabiera nieco baśniowego wyglądu.
Suszy mnie jakbym wciągnęła najostrzejsze burrito. To jednak upał daje się we znaki. Biegiem niemal wracam do samochodu i z przyjemnością zamykam się w klimatyzowanym wnętrzu. Przede mną jeszcze wiele fantastycznych miejsc. Zaczynam być zła, że jednak nie wyjechałam jeszcze wcześniej rano. Gdy docieram do Badwater, czyli najniżej położonego punktu w Ameryce Północnej (86 m poniżej poziomu morza), wita mnie już większy tłum. Przestrzeń jest jednak tak ogromna, że te kilkanaście osób rozmywa się. Cześć zresztą dociera tylko do samego początku obserwując ciągnący się długi deptak solny. To tu ponoć odbywa się co roku jeden z najtrudniejszych na świecie ultramaratonów, Zawodnicy biegną przez kilkadziesiąt godzin (nawet do 47) w ponad 55 stopniowym upale. Aż ciarki przechodzą mnie na tę myśl.
Jazda po Dolinie Śmierci to bardzo powolne przesuwanie się po drodze. I to nie przez stan dróg. Drogi są świetne. Widoki są jednak zachwycające. Zatrzymuję się niemal, co chwilę. Żeby zrobić zdjęcie, żeby wyjść pooddychać i nacieszyć się krajobrazem i ciszą. Ciszą, która w ciągu dnia jest piękna, ale zdaję sobie sprawę, że w nocy czy wieczorami może stać się bardziej przerażająca. Oj, nie chciałabym utknąć tutaj sama na noc. Na wszelki wypadek klepię więc mój samochód z czułością: Nie zawiedź mnie przypadkiem. A potem daję mu wycisk, bo mimo że zabrania tego umowa z wypożyczalnią, dopuszczająca jazdę tylko w terenie „asfaltowym”, to przyciskam gaz do dechy i piłuje nim po szutrowej drodze pełnej rowów i to w dodatku pod niewielkie wzniesienie. Chcę zobaczyć jeszcze „Natural Bridge” jak głosi napotkany po drodze znak. Widzę, że wjeżdżają tam prawie same terenowe samochody, ale co? Ja nie dam rady? Wprawdzie w połowie drogi, gdy samochód zaczął wydawać z siebie jęki i nie chciał w ogóle ciągnąć, pomyślałam, że lepiej będzie zawrócić. Most był jednak ważniejszy. Z powrotem było już lepiej, bo jakoś powoli się toczyliśmy. Starałam się dać mu chwilę odsapnąć i nie wciskałam zbytnio pedału gazu, tylko powolutku przejeżdżałam trasą Artists Palette, która oczarowywała barwami. Skały, które mijałam wyglądały rzeczywiście jak najprawdziwsza malarska paleta, na której rozrobione barwniki mieszają się ze sobą w najróżniejszych kombinacjach, a potem sprawnym i wypracowanym ruchem nakładane są przez artystę na płótno. Niesamowite jak natura potrafi każdorazowo zadziwiać na nowo. Przyroda nigdy mi się nie nudzi.
W Dolinie Śmierci zostało mi jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do przejechania. Zaczęło się już robić późne popołudnie. Miałam wrażenie, że słońce na pustyni znacznie szybciej chyli się ku zachodowi.
O, Mosaic Canyon! Zobaczyłam napis, a potem drogę do niego prowadzącą. Znów nie wyglądała najlepiej. Dasz radę ten ostatni raz? Zapytałam mojego towarzysza i ruszyłam znów szutrówką w górę. Samochód grzał się i pocił, a ja modliłam się, żeby nic mu się nie stało, piłując silnik z całych sił, bo koła ślizgały się po kamieniach. Warto jednak było bo mozaikowy kanion robił wrażenie. Z powrotem znów sturlałam się w dół. I ulżyło mi, że wszystko ok. Został mi ostatni punkt na trasie. Oto znalazłam się na prawdziwej pustyni – Mesquite Flat Sand Dunes. Przed mną rozciągał się po horyzont wyściełany złocistym piaskiem obszar, z wznoszącymi się wydmami i nielicznymi oznakami życia. Gdzie nie gdzie kępka trawy, pustynne krzewy, które zupełnie zgubiły gdzieś swoją zieloność pod złotym pyłem, ślady płazów na gładkiej powierzchni, burzące kompozycje naszkicowane przez wiatr. Powłóczyłam się po pustyni, zapadając się, co chwilę w piach i gdy odetchnęłam pustynnym, przepalonym powietrzem, miałam wrażenie, że znalazłam się gdzieś w głębokiej Afryce. A potem wróciłam do samochodu i zrobiło mi się smutno, że muszę opuszczać już Dolinę Śmierci, bo przecież tyle miejsc zostało tu jeszcze do zobaczenia, tyle tras do przejścia. Odpaliłam samochód i ruszyłam. Słońce chyliło się ku zachodowi, a temperatura powoli zaczynała spadać. Gdy droga zaczęła się wznosić, nagle coś dziwnego zaczęło się dziać z samochodem.
– Błagam cię! Tylko nie to – wyszeptałam, jeszcze nie uderzając głosem w piskliwe tony, które wyraźnie oznaczają atak paniki.
Samochód jednak nie słuchał. Ja cisnę pedał i chcę pod górę, a samochód zaczyna wyć, charczeć i za nic nie chce postępować według moich rozkazów. Widzę jak w zastraszającym tempie spada wskazówka obrotościomierza. Zaczyna wariować, a ja razem z nią. Słońce nagle zaczyna się chować za góry jeszcze szybciej.
– Co robić, co robić, co robić! Zaczynam panikować. Chwytam za telefon. Zapomniałam, że w dolinie nie ma jednak kompletnie zasięgu. A samochód dalej nic. Zatrzymuję się na poboczu. Może odsapnie chwilę i będzie działał. Odpalam znów i ledwo ruszam, z bólem. Wyprzedza mnie kilka samochodów, bo mimo że wciskam „gaz do dechy” to samochód ciągnie się jakieś 10-15km/h. Może jakoś tak chociaż doczłapię. Byle wydostać się stąd. Przede mną jakieś pięćdziesiąt kilometrów, by opuścić Dolinę i dojechać do stacji benzynowej. Wprawdzie w takim tempie, to dojadę chyba na dzień następny, ale marzę, żeby chociaż wydostać się stąd. Modlę się o to, żeby było cały czas z górki, a tu wciąż przede mną roztacza się kolejna góra i wciąż muszę cisnąć samochód wyżej. Jestem załamana i gadam do silnika jak potłuczona, błagając by nie robił mi tego i jednak zaczął chodzić. Moja wyobraźnia pracuje i już jej oczami widzę jak zamarzam na śmierć w nocy w samochodzie albo jak napada mnie seryjny morderca, bo przecież ja bezbronna bez komunikacji ze światem, na pustej ciemnej drodze stanowię świetny kąsek dla niego. Cisnę więc dalej, pokazując seryjnemu środkowy palec. Obrotościomierz dla odmiany zaczyna wariować w drugą stronę. Ja piłuje pedałem gazu, on wskakuje na obroty powyżej 3 tys, 4 tys, a samochód jedzie wciąż z prędkością 15 km na godzinę. To już koniec, myślę, kombinując, że jeśli będzie jechał następny samochód, to wyskakuję i zatrzymuję go. Musi mi ktoś pomóc, bo ja nie znam się kompletnie na samochodach. Nawet koła bym nie zmieniła, a co dopiero grzebała w silniku czy gdziekolwiek indziej. Póki jednak jedzie te 15 km/h to cisnę dalej, korzystając z drobnych zjazdów. W końcu docieram do Panamint Springs, czyli ostatniej miejscowości przed wyjazdem z doliny, myśląc czy tam może jednak nie zostać, nie ryzykując że dalej samochód mi się posypie albo, co gorzej z przegrzania silnika nagle wybuchnie, bo i takie wizje po głowie mi się błąkały. Będąc jednak świadoma cen w turystycznych terenach Doliny Śmierci postanawiam cisnąć dalej. Łzy lecą mi po policzkach, bo jednak się boję. W złą godzinę pomyślałam, że wszystko jest ok. Nie mogłam też uwierzyć, że mój najgorszy sen zaczął się naprawdę spełniać. Żeby tak wszystkie, zwłaszcza te piękne tak ochoczo wchodziły z realizacją w życie. To nie. Pustynia, zachód słońca, brak zasięgu, zepsuty samochód i ja w tym wszystkim sama – przecież to najbardziej stereotypowy scenariusz amerykańskiego filmu z morderczym psychopatą w roli głównej! I gdy już miałam się poddać, nagle samochód rozpędził się, wskazówki obrotościomierza wróciły na swoje miejsce i samochód pomknął jakby nigdy nic. Czyżby to miała być nauczka? By szybko nie „chwalić dnia przed zachodem słońca”? A może mój samochód postanowił mi się odwdzięczyć za te męczarnie, które musiał przejść? A może to kara za łamanie warunków umowy z wypożyczalnią samochodów? Ale żeby mieli aż takie koneksje gdzieś tam u góry to chyba niemożliwe. Doszłam jednak do wniosku, że po prostu nie powinnam tworzyć czarnych scenariuszy, a wierzyć, że zawsze wszystko będzie ok, bo nasze obawy i strachy mogą przypadkiem się zmaterializować, jeśli zbyt mocno o nich myślimy. Postanowiłam już tylko w kolorowych i optymistycznych barwach projektować swoje przyszłe losy. Koniec z apokaliptycznymi wizjami.
Świetny tekst!